Szarża 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich stała się szczególnie bliska mojemu sercu. Gdy tylko mam mam okazję, jeżdżę czy to rowerem, czy autobusem w miejsce szarży i obserwuję. Obserwuję teren, każdą nierówność, każdy pagórek i zastanawiam się czy to właśnie tędy w '39 roku przeszła polska nawałnica.W swoim czasie w Internecie, bodaj na portalu dobroni.pl znalazłam całe mnóstwo wspomnień z szarży. Udostępniam je, może komuś się przydadzą:
Dojeżdżając do
liziery lasu pułk dostał się pod ogień artylerii, jednakże eksplodujące w
koronach drzew pociski nie wyrządziły strat. Mimo to w pododdziałach jeszcze
bardziej rozluzowano szyki.
Pułkownik Godlewski
wezwał do siebie dowódców szwadronów, aby wyjaśnić położenie pułku. Patrole
zameldowały, że przed pułkiem w kierunku wschodnim znajdują się jednostki
zmotoryzowane. Dowódca pułku zdecydował się przerwać się konno przez stanowiska
niemieckie, aby do minimum ograniczyć straty, które spowodowałoby piesze
natarcie bez wsparcia ogniem ciężkich karabinów maszynowych i działek
przeciwpancernych. Jako kolejne przedmioty terenowe do osiągnięcia podał: las
na północ od miejscowości Placówka, a następnie Centralny Instytut Wychowania
Fizycznego na Bielanach. Dowódcy szwadronów rozjechali się, aby przekazać
podkomendnym rozkazy dowódcy pułku. Pułkownik Godlewski na swej klaczy
“Zuzanna” objeżdżał szwadrony. Działo się to około godz. 15.00.
Wyznaczony na
czołowy, 3. szwadron dowodzony przez por. Mariana Walickiego, ruszył pierwszy,
jeszcze w lesie rozsypany w szyki luźne, przed resztą pułku i jako pierwszy
wyszedł na otwartą przestrzeń, gdzie niebawem znalazł się pod ogniem
nieprzyjaciela. Ciężko ranny został por. Marian Walicki, który dosiadał karego
“Zeusa”. Zginął dowódca III plutonu ppor. rez. Jerzy Scholz, ranny w głowę
został dowódca II plutonu, wachm. pchor. Eugeniusz Iwanowski, który tak
zapamiętał rozgrywające się wówczas wydarzenia: “Porucznik Marian Walicki dobył
szabli i wydając komendę: "W imię panienki Jazłowieckiej, szwadron marsz,
marsz!" ruszył galopem. Rozległo się ogromne "Hurra!" i
ruszyliśmy początkowo galopem, a potem cwałem. Dosiadałem mojej klaczy
"Zatoka". Pamiętam wielkie kartoflisko i druty wysokiego napięcia pod
którymi cwałowaliśmy. Nie wyciągnąłem szabli, w ręku miałem Visa, który
przymocowany był do rzemienia na szyi. Szwadron rozwinął się w linię plutonów,
a potem rozsypał się sekcjami w linię harcowników. W pewnym momencie dostaliśmy
ogień od czoła. Moja "Zatoka" zaczęła ustawać, parę razy się
potknęła, wreszcie upadła razem ze mną. Wyczołgałem się spod konia,
"Zatoka" podniosła łeb i popatrzyła smutnie na mnie swoimi wielkimi
oczami. Musiałem ją zostawić, a wraz z nią siodło z przytroczoną szablą, która ofiarował
mi Ojciec, a która służyła mu jeszcze podczas wojny 1920 roku. Ogień musiał być
bardzo silny, skoro miałem przestrzelone obie poły mojego płaszcza. W pewnej
odległości znajdował się przede mną jakiś lasek. Złapałem jakiegoś ułańskiego,
skarogniadego konia, których dużo jechało bez jeźdźców i pogalopowałem w stronę
lasu. W pewnym momencie koń się potknął i razem ze mną zwalił się w stanowisko
niemieckiego cekaemu. Jakiś Niemiec przystawiwszy mi do głowy pistolet, odciął
mi od razu rzemień od Visa, po czym zapytał, czy jestem Francuzem, wskazując na
mój hełm” .
Dowódca I plutonu 3.
szwadronu, ppor. Gerard Korolewicz, którego ranna klacz nie mogła przeskoczyć
szerokiego rowu, do Warszawy dotarł pieszo: “Teren był jak najbardziej
nieodpowiedni – lesisty – zakrzaczony, poprzegradzany płotami z drutu, siatki,
sztachet. 3 szwadron (...) wypadł na polanę i rozlał się na niej w mgnieniu
oka. (...) Dowódca szwadronu por. Marian Walicki, cwałujący z szablą w garści
tuż przede mną, w pewnej chwili skłonił głowę (...) i równocześnie z
"Zeusem" zwalił się na ziemię. Nie zdawałem sobie sprawy, że już go
więcej nie zobaczę. "Marian – na koń!" – to był ostatni, jak się
okazało, mój pożegnalny okrzyk do dowódcy i serdecznego przyjaciela. (...)
Cwałując wśród szarżujących ułanów szwadronu zobaczyłem ,ze przede mną jest
szeroki na około 4–5 metrów rów, zamknięty po drugiej stronie około 5-metrową
skarpą. Wziąwszy “Fasadę” w łydki, zmusiłem ją do skoku. Poczciwa klacz
skoczyła, ale wylądowała na skarpie i niestety nie miała już siły, aby wdrapać
się na jej wierzch. Zwaliłem się z koniem do tyłu, na dno rowu z wodą. Klacz
zaczęła stękać niemalże jak człowiek. Nad nami zaczęły skakać konie z jeźdźcami
i bez jeźdźców i kryć się w zagajniku tuż za drogą na skarpie. Po wielu moich
bezskutecznych usiłowaniach, aby pobudzić “Fasadę” do wstania, stało się jasne,
że wobec tego, że Niemcy zaczynają wstrzeliwać się w ten rejon ogniem karabinów
maszynowych, musze ją tu zostawić. Skoczyłem więc w zagajnik i rozpychając
niskie gałęzie jodełek zacząłem szybko posuwać się w głąb, aby uniknąć ognia
nieprzyjaciela. W pewnym momencie natknąłem się na około 30 ułanów z różnych
szwadronów i objąłem nad nimi komendę. Jeden z ułanów zwrócił mi uwagę na stan
w jakim się znajduję. Miałem przestrzelony pociskiem mapnik, z którego zostały
tylko cztery skórzane rogi, ponieważ cała reszta została zniszczona impetem
pocisku, pas główny miał dwie przestrzeliny. Jakim cudem nie zostałem draśnięty
sam nie wiem. Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, zebrałem ten oddziałek i
skrajem lasu doprowadziłem go między wsiami Gać i Placówka oraz południowym
skrajem wsi Wawrzyszew do wysuniętych placówek własnej piechoty w Kolonii
Zdobycz Robotnicza na skraju Warszawy. Zameldowałem się u dowódcy odcinka w
stopniu majora, podając przebieg szarży pułku, na co on natychmiast połączył
się telefonicznie ze Sztabem Dowódcy Obrony Warszawy gen. Rómmlem, który ma
nakazał niezwłocznie przewieźć mnie do Sztabu w gmachu PKO na ulicy Jasnej” .
Szwadron poniósł ciężkie straty. Do Warszawy dotarło trzech podoficerów
szwadronu: st. wachm. Kazimierz Juzwa, zastępca dowódcy I plutonu, kpr.
Rosołowski, zastępca dowódcy II plutonu, kpr. Krupa oraz około 40 ułanów.
Za 3. szwadronem
ruszyły szwadrony pułku w następującej kolejności: 1. szwadron, sztandarowy w
tym dniu, dowodzony przez ppor. rez. Harrego Daube, 2. szwadron pod ppor.
Zbigniewem Żurowskim, resztki szwadronu ciężkich karabinów maszynowych i na
końcu 4. szwadron pod dowództwem ppor. Bolesława Kostkiewicza. Odległości
między poszczególnymi szwadronami były znaczne, bowiem część oficerów wspomina,
że kiedy pułk wyszedł z lasu, szwadron czołowy zniknął za zabudowaniami
pozostawiając za sobą tumany kurzu. Równocześnie słychać było ogień
artyleryjski, serie cekaemów i przeciągłe “Hurra!”.
Z pocztem dowódcy
pułku, nad którym powiewał proporzec dowódcy pułku, galopował poczet
sztandarowy dowodzony przez wachm. Przybyłę. Sztandarowym był kpr. Feliks
Maziarski. Sztandar okryty był pokrowcem, powiewały tylko wstęgi Orderu
Wojennego Virtuti Militari. W czasie szarży poczet dostał się silny ogień broni
maszynowej, a kpr. Maziarski został ranny w lewą rękę. Tak zapamiętał on
szarżę: “(...) Przy dowódcy pułku zbiera się grupa oficerów, on wydaje krótkie,
ostatnie rozkazy. Zbliża się do mnie, przypomina kim jestem i co mam w swoim
ręku, za co jestem odpowiedzialny. Napomina też moje najbliższe otoczenie, żeby
mnie pilnowali i ratowali sztandar, gdybym został ranny. Są przy mnie plut.
Gajda i Wasyluk oraz ułani na szpakach z drużyny pioniersko-chemicznej (...) Szable
w dłoń i ruszamy (...) początkowo kłusem, a gdy ukazała się wolna przestrzeń po
lewej stronie, galopem i cwałem. Niemcy prażą w nas ogniem wszelkiej broni.
Biedne, poczciwe konie przemęczone i niedokarmione dobywają ostatnich sił i rwą
do przodu jak huragan. Widzę już ułanów i konie na ziemi. To na pewno z
trzeciego szwadronu, bo ruszył pierwszy. W pewnej chwili jakby zrobiło się
ciszej, lecz za kilkanaście sekund zawyło ze wzmożoną siłą, po prosto piekło na
ziemi i niesamowita masakra. Nagle poczułem ukłucie w lewe ramię, poniżej
łokcia i prawie zaraz czuję, że tracę władzę i siłę w lewej dłoni, w której
trzymam wodze. Spoglądam na boki, ale nie widzę nikogo blisko. Nie ma
plutonowego Wasyluka na siwej "Sarnie", ani ani plutonowego Gajdy na
karym "Duxie". Przed moimi oczami przesuwa się po ziemi kary koń z
ułanem. Nie poznaję czy to kary "Zeus" por. Walickiego, czy kary
"Dux" plutonowego Gajdy. Tylko dwa konie takiej maści były w pułku.
Bezwładną lewa dłoń z wodzami mam opartą na stroczonym kocu , bo płaszcz miałem
na sobie. Wodzy nie utrzymam, bo dłoń mokra od krwi. Dobrze, że miałem drzewce
osadzone w tulei na strzemieniu i temblak na ramieniu. Zobaczyłem sączącą się
krew na karku mojej siwej "Topoli". Wyczuwam, że jest niewyraźna i
zaczyna ustawać. Widząc, że moje możliwości są na ukończeniu, zacząłem wznosić
i opuszczać sztandar oraz ile mi tylko sił i tchu starczyło krzyczeć: Ratować
sztandar! Jestem ranny!". Powtarzam to kilkakrotnie. W momencie, gdy
sztandar jest uniesiony, z prawej strony podjechał kapral Czech, chwycił
drzewce poniżej mej dłoni i pogalopował dalej” .
Obok kpr.
Maziarskiego jechał plut. Józef Wasyluk, który tak wspominał ten epizod:
“Sztandarowym był kpr. Feliks Maziarski z plutonu trębaczy, po jego prawej ręce
byłem ja, a po lewej plut. Gajda. Ten ostatni poległ w czasie szarży, ja
również zostałem ciężko ranny. Maziarski został ranny pociskiem w rękę lżej.
Uniósł sztandar prawą ręką w górę z wysiłkiem, dając znak, że jest ranny.
Wówczas szef 1 szwadronu, wachm. Jan Przybyła, wysłał od siebie kpr. Czecha, by
ten ratował sztandar” . Kapral Mieczysław Czech wziął sztandar z ręki rannego
sztandarowego kpr. Feliksa Maziarskiego i dowiózł znak pułkowy do Warszawy.
Przekazawszy sztandar Maziarski pozostał sam. Jeźdźcy pędzili ku Warszawie.
Maziarski, obok szerokiego i podmokłego rowu, uchwycił wodze przechodzącego
wolno konia bez jeźdźca, puściwszy przedtem wodze swego konia. Nie udało mu się
jednak przesiąść i znalazł się na ziemi. Galopujące konie nie stratowały go,
być może z tego powodu, że na płaszczu miał szarfę sztandarowego. Po pewnym
czasie Maziarski złapał kłusującego konia i mimo rany dotarł do Warszawy. “W
jakim stanie dojechałem do Bielan, najlepiej wie Michał Olearnik, szef 2
szwadronu. – wspominał podoficer – To pierwszy człowiek z pułku, którego
spotkałem. Był z grupą kilkunastu ułanów, szli na Bielany. Drugi to kpr. służby
czynnej, Tyński. Byłem z nim i wielu innymi na jednej sali w szpitalu na
Bonifaterskiej w Warszawie. Tam oddałem jednej z zakonnic szarfę sztandarowego,
aby ukryła gdzieś w kaplicy szpitalnej” .
“Na lewy skraj wsi –
wspominał dowódca 2. szwadronu, ppor. Zbigniew Żurowski – idąc po największym
skrócie wpadają 1 i 2 szwadron, a na ich ogonach koniowodni. Z lewa na ukos gna
polna drogą kilka niemieckich motocykli z przyczepami. Piechurzy zrywają się
pośpiesznie z wysłana stanowisk i uciekają w stronę najbliższych zabudowań.
Wszystko półprzytomne wpada pod końskie kopyta i szable. (...) Pluton wachm.
Przybyły ze sztandarem idzie co koń wyskoczy. Za chwilę tracimy go z oczu. Po
prawej ręce pułkownik, wyraźnie widoczny z dala proporzec dowódcy pułku. (...)
Wpadamy do lasu. Jest tu zupełnie odosobniona placówka własnej piechoty.
Dowódca oddziału oszołomiony naszym widokiem. Panowie, co, skąd? – mamy wielu
rannych. Ciężko ranne konie trzeba dostrzelić. Straty w ludziach choć mniejsze
niż w 3 szwadronie, niemniej bolesne. Zabici: plut. Bartłomiej Gajda, plut.
Tadeusz Romańczyk. Ppor. Józef Fiema, ciężko ranny dostaje się do niewoli.
(...) Rannych, opatrzonych naprędce wsadzamy na koń. Por. Franciszek Szlachcic,
sam kontuzjowany, prowadzi ich na Bielany pod osłoną sekcji ułanów, z szefem 2
szwadronu, plut. Michałem Olearnikiem” .
4. szwadron ruszył
ostatni i szarżował najprawdopodobniej po osi szarży 3. szwadronu . Szwadronem
dowodził wówczas por. rez. Bolesław Kostkiewicz: “W szarży jechałem z
pistoletem w ręku, szwadron nasz nie poniósł tak dużych strat jak szwadron 3,
zginęło, o ile dobrze pamiętam zginęło 7 ułanów” . Kilku dostało się do
niewoli, m.in. kpr. Marian Sługocki: “W dniu 19 września skończyłem swoją
karierę wojenną. Z żalem padłem na polu bitewnym, bo mój koń
"Aferzysta" dostał w głowę. Ledwie podniosłem się po upadku kiedy
zostałem ranny w nogi i upadłem. Po szarży, kiedy już wszystko ucichło,
zobaczyłem 4 Niemców zbierających rannych z pobojowiska. Jeden z nich zabrał
moją szablę i uderzył mnie nią w rękę i chciał jeszcze raz uderzyć, ale drugi
Niemiec odebrał mu szablę i zabrał mnie do samochodu. Po opatrzeniu ran
odwieziono mnie do szpitala w Skierniewicach” . Część ułanów wziętych do
niewoli wyprowadził w nocy, pomimo odniesionej rany w głowę podczas szarży,
szef 4. Szwadronu, st. wachm. Rudolf Zenkner.
Kapral Jan Zdobylak z
1. szwadronu, stracił podczas szarży swojego konia, kasztanowatego “Cisa”, ale
doniósł do Warszawy swój karabin przeciwpancerny. Dotarł tam na piechotę razem
z kpr. Grodeckim i plut. Jagielskim oraz z innymi ułanami.
Podporucznik Jan
Serwatowski, który powrócił prze paroma godzinami do pułku z cekaemami
Podolskiej Brygady Kawalerii szarżował na znalezionym w Puszczy Kampinoskiej
koniu por. Leonarda Merkisza ze szwadronu łączności Wielkopolskiej Brygady
Kawalerii: “Ruszyłem koniem na przód i wpadłem na dróżkę leśną na której
zobaczyłem dzielnego pchor. Szturmę prowadzącego cekaemy. Cwałując wpadłem na
drogę pod lasem, biegnącą równolegle do jakichś zabudowań. Las oddzielały od
wsi torfiaste łąki, które obramowywał po obu stronach pas gruntów uprawnych. Z
wsią łączyła las wąska grobla przecięta pośrodku wodnistym rowem, nad którym
był mały mostek. Skręciłem koniem na groblę. Przed sobą miałem wieś. Po lewej
stronie widziałem łąkę, a po prawej słaniały się kępy drzew liściastych,
prawdopodobnie były to olchy. Na łące z lewej strony cwałowali harcownicy w
hełmach francuskich, ubrani w tym dniu w płaszcze. Dużo koni biegło luzem.
Widać również było pieszych biegnących w kierunku zabudowań. Z lewego końca wsi
strzelały niemieckie karabiny maszynowe i z tego kierunku padały również
pociski wybuchające na łące. Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem pchor. Szturmę
wjeżdżającego na łąkę. Był to ostatni raz kiedy widziałem go żywego. Byliśmy
oddzieleni od siebie ułanami, wśród których zobaczyłem swojego luzaka. Nie
dojechali do końca – obaj polegli” . Podporucznik Serwatowski przejechał przez
groblę, następnie przez wieś, spotykając w jakimś ogrodzie, nad rowem
osłoniętym olchami, grupę ułanów nad którymi objął komendę: “Z chwilą wjazdu
naszego na pole, które oddzielało brzeg wsi od "olchowych" opłotków
strzały wzmogły się na nowo. (...) Na polu poznałem kochanego wachm. Kazimierza
Juzwę, który był bez konia. Prosił mnie o złapanie jednego i podanie mu.
Obiecałem to zrobić nieco dalej. Podjechałem do ścianki olchowej, gdzie
widziałem kilka naszych koni, złapałem jednego i podałem mu. Wachmistrz rozpoznał,
że jest to koń ppor. Gerarda Korolewicza. (...) Trzeba było zrobić następny
skok przez otwarte pole do następnego rowu osłoniętego wysokimi krzakami” .
Mimo silnego ognia ppor. rez. Serwatowski wraz z wachm. Juzwą pokonał tę
przestrzeń. Potem ostrym galopem cała grupa przedarła się przez ogień karabinów
maszynowych. “Po pewnym czasie jazdy lasem zatrzymaliśmy się dla zebrania
ułanów i opatrzenia rannych. Jeden z lżej rannych był ułan z przestrzeloną
ręką. Był ranny w palce prawej ręki, w której kula przeszła w poprzek
nadgarstka przez 4 palce, żłobiąc w kościach ranę na kształt rynny, której dno
spoczywało na kościach palców. Sprawdzając swoje siodło i płaszcz odkryłem, że
jedna kula przeszła na wysokości mego kolana w siodle przez tybinkę i wyszła
drasnąwszy lekko konia po kłębie. Obaj z "Dunajem" mieliśmy wiele
szczęścia. Płaszcz mój był także przestrzelony w dwóch częściach” .
Podchorąży Eugeniusz
Iwanowski po wzięciu do niewoli przewieziony został motocyklem do niemieckiego
punktu opatrunkowego znajdującego się w jakimś sadzie przed willą. “W wyniku
upadku zostałem kontuzjowany w głowę, złamałem prawy obojczyk i prawą kość
udową. Niemcy wsadzili mnie do kosza motocykla i powieźli na punkt opatrunkowy.
Widziałem jak innym motocyklem wieźli ppłk. Ważyńskiego. Przywieziono mnie do
punktu opatrunkowego. Na trawniku leżeli ranni ułani, polewani od czasu do
czasu woda z konewki przez jakieś panie. Niedaleko mnie leżał bez płaszcza.
tylko w koszuli, w swych, charakterystycznych dla naszego pułku brązowych butach
z Łańcuta, porucznik Marian Walicki. Niestety nie wiem czy jeszcze żył” .
W szarzy wzięli też
udział żołnierze z innych pułków m.in. por. Franciszek Potworowski ze sztabu
Grupy Operacyjnej Kawalerii, który tak relacjonował przebieg szarży: “Mniej
więcej około południa natknąłem się na 14 pułk ułanów w szyku konnym.
Zameldowałem się płk. Godlewskiemu, który polecił por. Kubie Kostkiewiczowi –
dcy 4 szwadronu – przydzielić mi konia. Jechałem z 14 pułkiem dobrą chwilę. Gdy
zatrzymaliśmy się w rzadkim sosnowym lesie, rozpoczął się silny ogień
artylerii. Pociski padały po obu stronach kolumny. Przed nami las rzedniał,
dalszy jednak widok zasłaniały gęste zarośla i kępy akacji. Napięcie wzrastało
z każdą chwilą. Czuliśmy wszyscy, że za tymi krzakami coś się dzieje, że coś
ważnego musi się zaraz stać. Nie pamiętam, czy wpierw usłyszałem od czoła
powtarzaną komendę: “Do szarży – szable w dłoń!”, czy też ujrzałem szable
wydobywane przez ułanów przede mną. Chyba równocześnie szyki się rozluźniły i
już wśród ogromnego krzyku “Hurra” przedzieraliśmy się przez gęste krzaki. Mimo
całego napiecia uderzyła mnie nagłość ruszenia całego pułku do szarży (...).
Za krzakami
rozciągało się duże pole ziemniaków o jesiennym zgniłobrązowym kolorze. Wnet
zaniebieszczało ono od Niemców, którzy powstawszy, zaczęli uciekać na obie
strony pola. Równocześnie ułani rozdzielili się jakby na dwa człony, pędząc
prawą i lewą stroną pola za Niemcami, przy czym środek pola pozostał pusty.
Byłem na prawym skrzydle pułku, na prawym skraju pola. Wszystkie wrażenia i
wypadki następowały tak szybko, że trudno ustalić kolejność. Wydaje się, że
wszystko działo się równocześnie. A więc znowu barwa pola, które nagle pokryło
się białymi płatami. Takie wrażenie robiły z konia dopiero co opuszczone wyłożone
słomą stanowiska niemieckie. Ogień ciągle bardzo bliski i bardzo głośny, o
dziwnie wysokim tonie. Coraz więcej koni bez jeźdźców. Linia drzew się urwała,
odsłaniając na prawo szerokie pole. Dalej majaczył las. (...) Mój koń upadł na
przednie nogi, zdołałem go jednak poderwać. Pędziliśmy w kierunku lasu. Tam
dopiero, przy przesadzaniu szerokiego bagnistego rowu, koń mój padł. W prawym
boku miał dwie duże krwawiące rany. Za chwilę siedziałem na innym, których
wiele było w lesie. Z grupą ułanów wypadliśmy z lasu na szosę” .
W szarży brała
również udział grupa z 9. pułku ułanów Małopolskich: rtm. Bronisław Ciepiela,
ranny podczas szarży, porucznicy: Kazimierz Klaczyński, Wacław Moszyński, który
zginął, wachm. Wojciech Jacek, plut. Kazimierz Kraśnicki oraz kilkunastu
ułanów. “Hamujemy nasze biedne, rozhukane konie – napisał w swej relacji por.
Klaczyński – Strzelanina ustała. Tu jednak nie można pozostać. Nieprzyjaciel za
blisko i ranni, którymi wydają się być wszyscy. Za zagajnikiem kilka zagród i
szosa. Tam ruszamy. Jest nas w naszej grupie około 40 jeźdźców oraz spora
gromada luźnych koni. (...) Prawie każdy ułan i koń jest ranny. A rany
potworne. Tuz obok luźny koń wlecze przetrąconą nogę. Inny bez nozdrzy, z
wybitymi, żałośnie zwisającymi zębami. tam ułan pochylony na siodle, z
przestrzelona na wylot piersią. (...) Z zagród wybiegają ludzie. Każdy chce
pomóc. Młode dziewczęta zasłaniają twarze rękami i zanoszą się szlochem.
Rozjeżdżamy się po zagrodach. Poimy konie, nawet tego bez nozdrzy. Rannych
opatrują kobiety” .
Przerwanie się 14.
pułku ułanów Jazłowieckich w szyku konnym przez stanowiska niemieckie w dniu 19
września 1939 roku przeszło do historii kampanii wrześniowej jako szarża pod
Wólką Węglową. Ta miejscowość jako rejon wykonania szarży znalazł się z wydanej
na Uchodźstwie monografii pułku za sprawą relacji dowódcy 2 szwadronu ppor.
Zbigniewa Żurowskiego oraz wykonanego przez niego szkicu . Dowódca Grupy
Operacyjnej Kawalerii, gen. Roman Abraham wskazał jednak inne miejsce szarży.
Według niego miejscem tym były okolice miejscowości Dąbrowa, Dąbrowa Leśna .
Według wykonanej na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przez
znanego badacza kampanii wrześniowej, Andrzeja Wesołowskiego rekonstrukcji
wydarzeń, opartej m.in. na relacjach najstarszych mieszkańców Dąbrowy Leśnej
potwierdziły wersję gen. Abrahama.
W rejonie Łomianki,
Dąbrowa, Wólka Węglowa znajdowały się ściągnięte około południa przez dowódcę
gen. mjr. Wilhelma von Loepera zgrupowanie prawego skrzydła niemieckiego. I i
III dywizjon zmotoryzowanego 4. pułku strzelców konnych, czołgi 11. pułku
pancernego i 65. batalionu pancernego i I dywizjon 76. pułku artylerii, które
opuściły rejon Łomianek i przygotowywały się do ataku na Grupę Operacyjną
Kawalerii gen. Abrahama. Szarża wykonana przez 14. pułk ułanów spowodowała, że
gen. von Loepner meldował: “W dniu 19 września przeciwuderzenie zgrupowaniem
nie mogło być wykonane wobec ciężkich walk, jakie zgrupowanie stoczyć musiało,
często na dwa fronty, z silnym przeciwnikiem, atakujących kawalerią pod Wólką
Węglową i nacierającym pod Burakowem. Jedynie ze znacznymi stratami zdołała
dywizja utrzymać do wieczora drogę Sieraków–Laski, oraz miejscowości Laski,
Wólkę Węglową i Sieraków”.
W rejonie Lasek
nacierał już III batalion 15. pułku piechoty z 29. Dywizji Zmotoryzowanej,
który rozwinął natarcie z rejonu m. Hornówek i dotarł do drogi Laski –
Sieraków, lecz został zmuszony do przejścia do obrony, uszykowanej “na jeża”
wobec nękających działań kawalerii polskiej na jego skrzydłach i przy stratach sięgających
200 żołnierzy.
W efekcie szarży
przeciwnik nie zdołał zmontować przeciwuderzenia zgrupowanych w rejonie Wólki
Węglowej oddziałów. 1. Dywizja Lekka, ze znacznymi stratami, sięgającymi 600
zabitych i rannych, zdołała utrzymać rubież drogi Laski – Sieraków oraz
miejscowości Laski, Wólka Węglowa i Buraków. Droga Modlin – Warszawa pozostała
otwarta przez kolejne dni .
Efektem zaciekłych
walk Grupy Operacyjnej Kawalerii gen. Abrahama i szarży 14. pułku ułanów było
wycofanie do wieczora wszystkich sił 1. Dywizji Lekkiej do wysokości Wólki
Węglowej i odsłonięcie kierunku na Warszawę, w tym szosy Modlin–Warszawa,
którędy przeszły do Warszawy Grupa Operacyjna Kawalerii i pozostałości Armii
“Poznań”.
W trakcie szarży
szwadrony poniosły spore straty. Spowodował je zarówno silny ogień niemiecki,
jak również niedogodny teren. Wiele koni, nierzadko rannych, zmęczonych
kilkunastodniowym wysiłkiem wojennym nie było w stanie pokonać napotkanych na
drodze szarży przeszkód i rolowało na płotach, wykrotach i rowach.
Płk E. Godlewski
początkowo był przekonany, że pułk poszedł w rozsypkę, dopiero kiedy zobaczył z
jaką determinacją ułani zgodnie z rozkazem dowódcy dążą do miejsca zbiórki na
Bielanach, tak to podsumował: “... jechaliśmy stępem nie widząc Niemców,
dopiero dojeżdżając już do Bielan zrozumiałem prawdę, że przeżyliśmy dzień
sławy pułku” .
W intencji dowódcy
Grupy Operacyjnej Kawalerii, gen. bryg. dr. Romana Abrahama zgrupowanie
taktyczne wydzielone ze składu grupy do działań dziennych – 14. pułk ułanów
Jazłowieckich i 15. pułk ułanów Poznańskich wsparte ogniem baterii 6. dywizjonu
artylerii konnej jeszcze 19 września miały z rejonu las Opaleń, Leśne Łuże,
Dąbrowa wykonać uderzenie na kierunku Wólka Węglowa–Młociny. Pozostałe siły Grupy
Operacyjnej Kawalerii wychodząc z rejonu osady Smolarz miały przebić się do
Warszawy w nocy z 19 na 20 września.
W zamyśle gen.
Abrahama oba pułki miały wykonać natarcie w szyku pieszym. Jednakże “dojście do
podstaw wyjściowych, jak też i ewentualne wymijanie miejscowości, mogło odbywać
się – a nawet było to wskazane – w szyku konnym. Natomiast w razie zaskoczenia,
wtedy kiedy nie było już swobody i czasu na zorganizowanie natarcia pieszego,
należało szarżować” . Brak broni wsparcia zmniejszał siłę uderzeniową 14. pułku
ułanów. Otwarte pozostaje pytanie czy płk Edward Godlewski zameldował o swych
wątpliwościach dowódcy grupy, czy też koncepcja przerwania się konno przez
linie przeciwnika zrodziła się w jego umyśle dopiero w momencie kiedy do pułku
nie dołączył rtm. Andrzej Sozański z ciężkimi karabinami maszynowymi i
działkami przeciwpancernymi.
Zapewne bez
odpowiedzi pozostanie wątpliwość, czy właśnie tam gdzie miała miejsce szarża
chciał przerwać się w szyku konnym przez linie niemieckie płk Godlewski, czy
może szarża rozpoczęła się samorzutnie w sytuacji, gdy czołowy szwadron znalazł
się w ogniu przeciwnika i nie było możliwości schronienia się w lesie. Wskazać
przy tym należy, że dowódca pułku nie wziął udziału w szarży, podobnie jak jego
zastępca, ppłk Zygmunt Ważyński, który wręcz zeskoczył z konia na ziemię, a
następnie w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach dostał się do niemieckiej
niewoli .
Sprzeczne relacje
dotyczące zarówno warunków powstawania decyzji płk. Godlewskiego, jak i samego
przebiegu szarży nie pozwalają na dokonanie szczegółowej rekonstrukcji tego
znaczącego epizodu na szlaku bojowym 14. pułku ułanów Jazłowieckich w kampanii
wrześniowej 1939 roku.